sobota, 24 grudnia 2011

Faith without deeds is dead

Brooke Fraser i jej "Albertine"... Chodziła mi po głowie ta piosenka dzisiaj cały dzień - dzień wigilijny... Wiara bez czynów jest martwa. Tak jak wszystko inne w życiu, o czym tak często mówimy, wszystkie idee i wartości, które goszczą na naszych ustach: miłość, przyjaźń, uczciwość, lojalność, nadzieja... Mówimy, deklarujemy, głosimy, wyznajemy, przypominamy. A co potem? Co dalej?

Tak mi się zebrało na takie zamyślenie dzisiaj...
Oczywiście życzę wszystkim spokojnych, radosnych, pięknych Świąt :)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

jeszcze kilka dni...

... do Świąt, a ja tu wieki całe nie pisałam!

Grudzień blogowo był leniwy, ale to dlatego że tak poza tym... bardzo pracowity! Dopiero wczoraj uświadomiłam sobie, że właściwie w grudniu nie miałam czasu ani na kino, ani na siłownię (a to częściwo dlatego, że przez dłuższy czas walczyłam z przeziębieniem). Było za to dużo innych spraw - obowiązków, jak i przyjemności :)

Impreza "służbowa" w Hiltonie (łaaaał;)) była bardzo udana, to chyba była pierwsza moja taka zabawa w towarzystwie całej firmy i było naprawdę fajowo. A tydzień później, czyli w miniony weekend, spędziłam wspaniałe piątkowe popołudnie i wieczór na świątecznym obiedzie, zabawie w Familiadę w pubie i wygłupach karaoke (bo czyż można nasze wycie nazwać śpiewaniem?).
Po czym w sobotę jeszcze jedno wyjście - kolacja z najlepszymi przyjaciółmi R. Tego wieczoru zostałam włączona do gangu trzech przesympatycznych Południowoafrykańczyków (oraz żony jednego i dziewczyny drugiego). Czuję się bardzo uprzywilejowana :)

A teraz staram się złapać wszystkie ważne sprawy za rogi i uporać się z nimi przed wylotem, który już tuż-tuż... Dziś zakupy, pranie, sprzątnie, pakowanie prezentów. Jutro odbieram bilety na pociąg i pakuję walizkę. W środę spotkanie z C., przyjaciółką z Meksyku, której nie widziałam od kiedy opuściła Wyspy - jakieś 3,5 roku! A w czwartek praca do południa, pożegnalny lunch z R. i łapię pociąg na lotnisko...

Zanim rozpoczęła się impreza... ;)

Mój Secret Santa, czyli prezent mikołajkowy :)

Wybieramy hiciory na karaoke!

wtorek, 6 grudnia 2011

Mikołajki

Tak, to dzisiaj... a Mikołaj nie przyszedł :( No cóż, może przybędzie z małą obsuwą? Wszak mieszkam na wyspie i niełatwo tu dotrzeć.

Kalendarza adwentowego z czekoladkami też nie udało mi się na czas upolować, bo przed samiutkim początkiem grudnia złapało mnie przeziębienie... i w dodatku nadal trzyma!
Tak więc urodziny J. przegapiłam (czy raczej przeleżałam w łóżku). Jednak na najbliższy piątek (i wielką imprezę) muszę, ale to muszę się wykurować, w końcu nowa kiecka i buty czekają...
Więc chociaż chodzę do pracy podciągając nosem, szpikuję się intensywnie witaminkami, dzielnie piję gorące mleko z miodem i ogrzewami stopy jak tylko się da. Jak będzie - zobaczymy.

środa, 30 listopada 2011

3 minuty

Z wczorajszego koncertu.
Było głównie ostro, rockowo i metalowo, ale tu wrzucam coś spokojnego i wzruszającego...



Ech, chwile warte zapamiętania...

A ja tymczasem wskakuję do łóżka opatulona w szalik i kontynuuję intensywne leczenie przeziębienia. Notabene dziejsze 2,5-godzinne stanie w korku (z powodu kolejnego wypadku na mojej trasie do domu) na pewno nie pomogło w powstrzymaniu rozwoju choróbska...

A to moje ulubione zdjęcie z koncertu, hehe

poniedziałek, 28 listopada 2011

i kolejne dni...

A poza tym, poza tym... już prawie dwa miesiące cieszę się nowym szczęściem, odnalezioną radością i ciepłem... Uzmysławiam sobie jego bezmiar powoli, codziennie po trochu i coraz bardziej... i trochę mnie przeraża odkrycie, że można poruszyć tak głęboko ukryte struny uczuć, że nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z ich istnienia...

Jakby tego było mało to jeszcze dodam, że wczoraj (niedziela) znowu były łzy, i to o wiele więcej. A więc nie był to przypadek. Ani jednorazowa akcja. Temat nie jest zamknięty, wręcz przeciwnie, otwiera się coraz szerzej jak otwiera się moje serce, by w końcu przyjąć trochę światła z góry.

Moja wdzięczność nie ma końca, a lista "wdzięcznościowa" chyba zacznie się wydłużać w nieskończoność!

"Jeden dzień" i jutro

Obiecałam, więc piszę, choć czuję oddech upływającego zbyt szybko czasu na moich plecach...

Cóż, tak to się zdarzyło, że najpierw obejrzałam ekranizację, a potem dopiero sięgnęłam po książkowy oryginał. Krótko i prosto: zdecydowanie polecam. Piękna historia, napisana żywym językiem prawdziwego świata i bohaterów z krwi i kości. Perypetie Emmy i Dextera czyta się z zapartym tchem i gdyby książka nie liczyła ponad 400 stron, można by ją połknąć w... jeden dzień ;) Autor opisuje nietypową historię przyjaźni wybierając i opisując urywki z życia dwójki bohaterów przez prawie 20 lat. Jest raz wesoło, raz smutno, czasem poważnie, czasem romantycznie... Co tu dużo więcej pisać! Do czytania!

O filmie już chyba wspominałam wcześniej... Po przeczytaniu powieści sięgnęłam po ekranizację raz jeszcze. Nadal uważam ją za udaną i swoiście piękną, ale już nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak za pierwszym razem, gdy nie znałam jeszcze książki. Teraz film jest dla mnie jedną z możliwych interpretacji, jedną z wersji tej historii, które można stowrzyć, ulepić, sfilmować, czerpiąc z ogromnego bogactwa książki.

No i to tyle chyba... jestem oczywiście ciekawa Waszych wrażeń! A póki co zmykam, bo jutro wielki dzień - koncert Alter Bridge, już nie mogę się doczekać!

Tu mały smaczek:

                       

czwartek, 24 listopada 2011

w końcu!

Esej wysłany!
Do tego moje maleńkie królestwo wysprzątane.
Nawet pranie zrobiłam.
I na siłowni byłam (to dwa razy w tym tygodniu!).
Paznokcie pomalowane, wszystkie dwadzieścia.
Mikołajowa paczuszka przygotwana do wysłania za morze.
Jutro piątek... Po 16.30 słodka wolność :)

Życzę Wam udanego weekendu, pod każdym względem! Posyłam uśmiechy zza ekranu mojego lapka :D

PS Ach, no i "Jeden dzień" skończyłam :) Wpis o moich wrażeniach już wkrótce :)

poniedziałek, 21 listopada 2011

plany, plany

Wygląda na to, że grudzień zapowiada się w tym roku wesoło i bardzo imprezowo...

Pierwszy piątek grudnia - urodziny kumpla z pracy J. i obowiązkowe karaoke. Obiecałam mu już specjalnie wydanie jego ulubionego kawałka - "Africa" ;)

Drugi piątek - wielka impreza firmowa, podczas której wręczane są nagrody dla pracowników, przyznawane w tym roku w dziesięciu kategoriach. Będzie uroczysta kolacja i nawet czerwony dywan... Zazwyczaj daruję sobie tego typu wyjścia, ale w tym roku ulegałam namowom... i musiałam uzupełnić garderobę o sukienkę, buty i torebkę :)

Trzeci piątek - jakby było mało, to tego dnia mamy wolne od południa i całą grupą idziemy na świąteczny lunch... a co potem, to zobaczymy ;)

A póki co próbuję się skupić, spiąć i zapiąć, bo esej napisany do połowy ledwie, a chciałabym mieć już to z głowy... No i poza tym tyle innych rzeczy do zrobienia! A i o blogu nie można zapominać ;)

Na szczęście w miniony weekend naładowałam baterie, więc naergetyzowana i pełna poztywnych emocji, ruszam do boju!

sobota, 19 listopada 2011

...

Popłakałam się. Ba, poryczałam.
Załkałam, zawyłam ze szczęscia. Tamy radości pękły i wypuściły potoczki łez.
W takich chwilach jak ta chce się żyć wiecznie, po prostu trwać...

wtorek, 15 listopada 2011

boksowanie

A dziś, całkiem niespodziewanie, miałam pierwszą lekcję tajskiego boksu... I bardzo mi się podobało! Co prawda trochę jestem poobijana tu i ówdzie, mam obolałe udo i troszkę spuchniętą kostkę (to od kopniaków - w dodatku to nie mnie kopano, tylko ja kopałam!), ale na buzi ogromny uśmiech. Wątłe nadgarstki wytrzymały dzielnie w bandażach i rękawiach. Satysfakcja ogromna, radość wielka. Chcę jeszcze i jeszcze!

Oczywiście w związku z powyższym esej nie zwiększył zbytnio swej objętości, ale... mam czas do następnego czwartku, więc jakoś dam radę... no bo muszę! ;)

poniedziałek, 14 listopada 2011

dedlajny...

Czyli terminy!
Zielona herbatka (już któraś z rzędu) stoi przy łóżku, pół paczki orzechów wciągniętych bez opamiętania... No, trzeba wziąć się w garść i w końcu przysiąść do eseju. Paraliżuje mnie to zadanie, poprzeczka wydaje się być postawiona o wiele wyżej niż ostatnio, a ja wydaję się sobie takia głupiutka i niewyedukowana... A przecież jestem dopiero w procesie, w ciągu mojej edukacji!

Pozostaje mi modlić się o wyrozumiałość pasa psora, który już niedługo będzie czytał moje wypociny. No i oczywiście, zrobić wszystko co w mojej mocy, żeby się za te wypociny za bardzo nie wstydzić.

Poza tym jednym stresem szara jesienna rzeczywistość nie jest taka zła. Nawet poniedziałkowy poranek w autobusie może być całkiem znośny, gdy niesie się w sobie wspomnienie minionego weekendu :)

poniedziałek, 31 października 2011

łza

No i znowu poniedziałek, ale mam dobrą wiadomość - miniony weekend był jednym z tych mega-udanych... Spędziłam go w towarzystwie kochanych ludzi, spacerując, rozmawiając, gotując, śmiejąc się, dyskutując, oglądając zdjęcia i filmy, zwierzając się...
A na "deser" zafundowałam sobie w niedzielę całkiem nowe przeżycie - wizytę na nabożeństwie w kościele ewangelickim... W sumie to wiedziałam czego się spodziewać, w końcu mam ten Diploma in Religious Studies :) Mimo wszystko muszę przyznać, że trochę się zdziwiłam... Nie żebym byla w szoku, ale jednak było naprawdę inaczej. Nie lepiej, nie gorzej, po prostu inaczej.

Trudno mi póki co oceniać, czy coś jest lepsze czy gorsze, czy bardziej lub mniej właściwe... na razie zbieram i układam w głowie pierwsze wrażenia. Ludzie byli ogromnie sympatyczni, a podczas modlitwy o wiele bardzie otwarci i szczerzy... w zestawieniu z obrazkami z kościoła katolickiego ciarki przechodziły mi po plecach. Mimo wszystko nie byłam w stanie dać się całkowicie ponieść żywiołowi ewaneglickiego uwielbienia, mając gdzieś głęboko w pamięci te wszystkie - w moim osobistym odczuciu - "przegięcia", o których czytałam i do których podchodzę dość sceptycznie...

W każdym razie... łza się w oku zakręciła, a nawet potoczyła po policzku i skapła z nosa. Nie bardzo rozumiem jak to się stało, i chyba rozumieć tego nie trzeba. To dobry znak.

Jestem dziś wdzięczna i pełna radości, którą chcę się dzielić. Zbiera się we mnie siła na kolejne dni i wyzwania.
I to jest dobry początek tygodnia!

czwartek, 27 października 2011

niespodzianki

Uff, w końcu wzięłam głębszy oddech po powrocie na wyspę... A powrót był całkiem przyjemny i obfitujący w niespodzianki, które zaczęły się pojawiać już w poniedziałek wieczorem i przewijały się przez cały wtorek. W dużym skrócie:
- ktoś na mnie czekał na dworcu, a było już ciemno, zimno i lało jak z cebra...
- ktoś na mnie czekał w domu, choć było bardzo późno, i nawet zrobił kubek herbaty przed północą
- następnego dnia rano, gdy siedziałam już za biurkiem w pracy i powoli się budziłam, ktoś przyniósł mi ogromny bukiet kwiatów (i przez cały tydzień słyszę pytanie z różnych stron czy to moje urodziny haha)

- ponieważ był to dzień urodzin naszej Australijki K., J. zrobiła piękny tort, zapaliliśmy świeczki w kuchni i z zaskoczenia odśpiewaliśmy "Sto lat" (czy raczej "Happy birthday") naszej solenizantce


- tego samego dnia podczas lunchu dostałam jeszcze dwa prezenty (i w tym momencie koleżanki stwierdziły kategorycznie, że jestem rozpuszczona)
- późnym popołudniem, gdy dzień w pracy miał się ku końcowi, zadzwoniłam do klienta i dokonałam rzeczy jak na moje standardy niebywałej - ogólnie rzecz ujmując przeszłam sama siebie, za co otrzymałam następnego dnia rano oklaski od całego zespołu
- tegoż samego późnego popołudnia J. dowiedziała się, że dostała wymarzoną pracę i zaczyna od poniedziałku - przenosi się tylko na inne piętro, ale i tak będziemy tęsknić... ale oczywiście cieszę się ogromnie z jej sukcesu!

A po wtorku szybko przyszła środa, a dziś już czwartek, a jutro już weekend i masa planów... Tylko kiedy mam znaleźć na to wszystko czas??? Chyba przestanę spać...

sobota, 22 października 2011

przyjemności

Chwilowe, ulotne, wakacyjne... i bardzo grzeszne! ;) No bo któż to widział aby w tym wieku objadać się goframi???
No ale ale, raz na rok chyba można, zwłaszcza że trudno się oprzeć takim pysznościom domowej roboty, cieplutkim, z jagodami bądź wiśniami na wierzchu...
Słodki początek weekendu, a w poniedziałek wieczorem pomykam już na lotnisko...




wtorek, 18 października 2011

znak czasów ;)

Taki mały, maluteńki. Aż się głośno sama z siebie zaśmiałam, gdy myśl do końca wybrzmiała w mojej głowie...

Wchodzę dziś rano na fejsa i co widzę - mój nowy facet napisał, że lubi ("Lubi"!) Stevie Nicks. Oficjalnie, na fejsie, Stevie Nicks, on, ojej, jak fajnie! Nooo, myślę, to teraz na serio stał się dla mnie kandydatem na męża! ;)

Dzień zaczął się więc optymistycznie, bardzo wesoło i trochę refleksyjnie też... bo przypomniała mi się rozmowa z koleżanką, która ironicznie stwierdziła o swoim związku - "so it's official only now because it's on facebook?" No, trochę tak, niestety czy stety...

Na portalach społecznościowych jedni wywlekają całą swoją prywatność, inni dzielą się tylko tym, czym chcą, jeszcze inni po prostu tam są, by mieć jakiś kontakt ze znajomymi. Ale tych ostatnich jest raczej niewielu (jeśli już to wolą w ogóle konta na fejsie czy "nk" nie zakładać), chyba dlatego że człowiek to taka istotka z jednej strony ciekawska, towarzyska, która lubi i chce wiedzieć, co u innych słychać i co w trawie piszczy, a z drugiej strony nie wytrzyma długo i sama dzieli się tym, co cieszy, bawi, boli, interesuje, wzrusza - tym, co ważne...

No dobra, dość rozmyślań, czas na śniadadanie!

poniedziałek, 17 października 2011

słońce

W końcu wyszłam z domu i jestem przeszczęśliwa :) Krótki spacer, ale zawsze coś. I czuję się też nie najgorzej :)
Mimo mrozu, piękne słońce jest dla mnie pokusą nie do odparcia. A o 10.30 było zaledwie 7 stopni ciepła!


Tymczasem szary kotek, mój nowy przyjaciel i towarzysz podróży, wypoczywa sobie zawinięty w mój sweter :)

niedziela, 16 października 2011

urlop

Trzeci dzień urlopu, "home sweet home" i takie tam... a choróbsko nie mija. I jak tu się cieszyć wypoczynkiem??? Po prostu uwielbiam być przeziębiona, zwłaszcza gdy chcę zrobić tak wiele rzeczy, albo przynajmniej być "na chodzie" i mieć dużo energii... albo choć trochę energii! A póki co, siedzę na tyłku i wzdycham... No dobra, dzisiaj zdołałam pomalować paznokcie - osiągnięcie dnia!

Jutro muszę wyjść z domu, bo zwariuję. Nawet jeśli zaowocuje to anginą. Trudno. A dzisiejszy wieczór upłynie mi na czytaniu o rozdziale państwa i religii w Indiach w XX wieku, a zwłaszcza na temat prób stworzenia ujednoliconego prawa cywilnego dla obywateli Indii, którzy są wyznawcami różnych religii. Fascynujące ;)

Pociesza mnie jedynie fakt, że dzięki temu przymusowemu siedzeniu nad książkami podczas urlopu, po powrocie do pracy będę miała trochę więcej luzu wieczorami, trochę więcej czasu na sport, kino i randki :)

Pozdrawiam chorobowo, urlopowo i domowo ;)

piątek, 7 października 2011

muzycznie

No a teraz, jak obiecałam wcześniej, kilka słów o Brooke Fraser. Odkryłam tę bardzo utalentowaną i uroczą (jak się okazało podczas koncertu) Nowozelandkę całkiem przypadkiem - wybrałam się na koncert Cary'ego Brothersa, a ona występowała tego samego wieczoru, bo jak się okazało, wybrali się razem w całą trasę po Europie.

Między pracą, siłownią a nauką udało mi się pobuszować w sieci i posłuchać jej utworów nie tylko z nowego albumu "Flags", ale także z wcześniejszych - wydanego w Stanach w 2008 "Albertine" (tytuł to imię jednej z sierot, które Brooke poznała podczas swojej podróży do Rwandy), oraz debiutanckiego "What to do with daylight", który ukazał się gdy Brooke miała 19 lat i zdobył w Nowej Zelandii status ośmiokrotnej (!!!) platyny.

Jak wspomniałam już wcześniej, oboje Cary and Brooke stworzyli piękny klimat podczas koncertu i sprezentowali nam niezapomniany wieczór. Maleńka dawka muzyki Brooke dla Was, ja tymczasem zasiadam do ogromniastej porcji czytania - wspaniały sposób na spędzenie piątkowego wieczoru... No ale ale, za to wczoraj byłam w kinie na "Drive" :)

"Shadowfeet"
               

"Deciphering me"
                        

"Betty" z najnowszego albumu "Flags"
            

na wesoło

Pomysłowych mam kolegów w pracy, nie ma co. Zwłaszcza gdy chdzi o robienie innym wymyślnych psikusów.
Oto co M. znalazł w szufladzie, gdy P. poprosił go pożyczenie zszywacza. Podziwiam wysiłek i zaangażowanie w ten projekt...

Galaretka pachniała znakomicie, chyba wiśniowa ;)


środa, 5 października 2011

środek tygodnia

Dziś króciutko, bo pora późna, a nauki i czytania jeszcze dużo przede mną... tak to już jest, gdy w środek tygodnia wmiesza się za dużo obowiązków i jeszcze do tego dorzuci trochę rozrywki... ale za to jakiej!

Wczorajszy wieczór był fantastyczny, duża dawka muzyki na żywo w najlepszym wydaniu. Jeden z moich ulubionych muzyków, Cary Brothers, w swojej europejskiej trasie wraz z Brooke Fraser (która z kolei okazała się moim nowym odkryciem, ale o tym następnym razem!) odwiedził moje nadmorskie miasto. Dowiedziałam się o koncercie zaledwie dzień przed, ale udało się. Jestem szczęśliwie bogatsza o kolejne muzyczne przeżycia :)

Mały, klimatyczny klub, dużo gitarowego grania (i nie tylko) oraz charyzmatyczni wykonawcy - Cary i Brooke. Tego mi było trzeba. Do tego Cary okazał się bardzo sympatycznym, normalnym facetem, z którym można było porozmawiać po koncercie :)

Wrzucam dwa, amatorskie bo amatorskie, ale oddające mniej-więcej klimat wieczoru filmiki - dwie piosenki, które szczególnie lubię.

"Blue eyes"
                           

"Ride"
                           

Mam nadzieję, że się Wam spodoba. Ja tymczasem pod prysznic, a potem znów do książek. Brakuje mi godzin w dobie na wszystko, jak zwykle zresztą...

sobota, 1 października 2011

zmiany...

Tego nikt się nie spodziewał - pierwszy dzień października, od rana błękitne niebo, słońce... od kilku dni ponad 20 stopni! Nic tylko cieszyć się tym spóźnionym latem i wykorzystać ostatnie gorące dni, bo długo ich nie będzie, oj długo...

Co u mnie słychać? Przez ostatni tydzień dużo się działo, próbuję ogarnąć moim małym rozumkiem to, co się wokół dzieje... W pracy dużo zmian, szef naszej grupy odchodzi do innej (grupy! hehe), jedna z naszych koleżanek została wybrana na nową szefową na pół roku, na próbę. Inna koleżanka zmienia dział na 3 miesiące w ramach szkolenia, a jeden kolega przychodzi do naszej grupy... W czwartek wybraliśmy się na wspólny lunch do małej włoskiej knajpki, żeby uczcić te wszystkie zmiany i awanse... Cała nasza wariacka paczka była obecna, było bardzo wesoło i kolorowo :) I jak ja tu mam myśleć o zmianie pracy, gdy codziennie mogę widzieć się z takimi fajnymi ludźmi?

"party poppers" też były i narobiły dużo hałasu! ;)

A tak poza tym... w szufladzie biurka w pracy znalazłam paczuszkę pysznych czekoladek i nawet wiem, kto ją tam zostawił... Nadal jestem trochę w szoku, jakby to powiedzieć... oszołomiona tym, co się dzieje, co się stało. I ciągle się pytam sama siebie: naprawdę??
Jest bardzo fajnie. Jest bardzo miło... Nie mogę doczekać dzisiejszego popołudnia ;)

wtorek, 27 września 2011

nie do wiary

Komuś zachciało się nauczyć wymawiać moje pełne imię (a to nie lada zadanie dla osoby nie mówiącej po polsku). No cóż... póki co mogę powiedzieć tylko tyle - nie lekceważ i nie zbywaj śmiechem twoich koleżanek, gdy mówią, że chcą cię wyswatać...

wtorek, 20 września 2011

ciężki dzień

Dziś w pracy ciężki dzień. Zabiegany, co wcale mi nie przeszkadza - wręcz przeciwnie - ale jakiś taki wyczerpujący psychicznie. Humor wisielczy, czy raczej, hm... płaczliwy. Baaardzo rzadko mi się to zdarza. Musiało się nazbierać tych różnych emocjonalizmów... W każdym razie po 16ej jedyne na co miałam ochotę w życiu to coś takiego:

I jeszcze może na to (no bo zimno się robi):


Oczywiście moja domowa wersja nie wyglądała tak apetycznie, ale bynajmniej mi to nie przeszkadzało.
Cóż, teraz tylko należy mieć nadzieję, że jutro wyjdzie słońce.

PS Za to cudownie było poczatować wieczorem z A., po tak długim nie-widzeniu i nie-rozmawianiu :)

poniedziałek, 19 września 2011

powrót do dzieciństwa

W najbliższy piątek na dwa tygodnie wraca do kin "Jurassic Park", czyli "Park Jurajski" Spielberga! Ach, przy okazji zebrało mi się na wspominki ze szkoły podstawowej... Chętnie obejrzę sobie jeszcze raz na dużym ekranie tę fantastyczną (i klasyczną już) opowieść...
Zwiastun - niczym filmik retro, hehe - na zaostrzenie apetytu:

                      

sobota, 17 września 2011

jesień

No to przyszła. I wiedziałam, że tak będzie, i dobrze że pohasałam wczoraj o zachodzie słońca po okolicznych polach.
Dzisiaj... po raz pierwszy w tym sezonie założyłam kalosze. Jesień...

piątek, 16 września 2011

pierwszy bieg

Oczywiście nie w życiu (haha!), tylko w nowym miejscu. Tak więc przebieżka była też częściowo wycieczką krajoznawczą i zaznajamianiem się z sąsiedztwem.
Wybrałam się pobiegać dzisiaj, zaraz po pracy, bo od kilku dni pięknie świeci słońce, a od jutra ma znowu padać i aż żal tego światła, tego ciepła, tego radosnego, uspokajającego błękitu nieba... No i też dlatego, że wraz z J. uciekłyśmy spod drzwi (właściwie to już z wnętrza) naszej siłowni :) Skuszone pogodą, postanowiłyśmy poćwiczyć na świeżym powietrzu, każda w swojej wiosce :)

Było fajnie, relaksująco, ale postarałam się też o odpowiednią dawkę wysiłku i zmęczenia, żeby nie było :) Po drodze zrobiłam sobie przerwę na spacer, aby wdrapać się na wzgórze a potem z niego zleźć, środkiem łysawego o tej porze roku pola. Zachwycałam się widokami na horyzoncie (pola, pagórki, kępy drzew, jeziorko... tam jeszcze dotrę!) i drzewkami przy drodze, obwieszonymi czerwoniutką jarzębiną (to już?). Zdjęć nie mam - miałam ze sobą tylko klucze i okulary przeciwsłoneczne :)

poniedziałek, 12 września 2011

przekąska

Lubię takie niespodzianki.
Polskie pyszności - eksportowane jakby specjalnie dla mnie ;)

piątek, 9 września 2011

lista

Anuszka zamieściła dziś na swoim blogu listę rzeczy, za które chce dziękować... stwierdziłam, że i mnie taka lista się przyda, żeby poprawić sobie humor i... zdać sobie głośno i wyraźnie sprawę, że nie jest źle... bo jest bardzo dobrze i pięknie :)

W sumie chyba taką listę powinnam robić regularnie i starać się dopisywać coraz to coś nowego... Dzisiaj wypiszę chociaż kilka rzeczy, nawet tych maleńkich, za które dziękuję, bo dziękować warto:
  • oczywiście na komplement, który dzisiaj usłyszałam (szczegóły we wpisie poniżej)
  • za zajęcia Body Combat na siłowni w piątkowe wieczory, które wycieńczają maksymalnie i, paradoksalnie, wypełniają mnie energią na cały weekend
  • za moich znajomych z pracy, którzy w zeszłym tygodniu, po wielu nieudanych próbach, po raz pierwszy od długiego czasu wyciągneli mnie w końcu do pubu i tak naprawdę pomogli mi odetchnąć po kilku stresujących miesiącach
  • za tę odrobinę szaleństwa i odwagi, które pozwoliły mi skoczyć ze spadochronem
  • za to, że jeszcze ciągle starcza mi oszczędności, czasu i siły, żeby po godzinach rozwijać swoje pasje i studiować
  • za to, że mogłam zobaczyć i posłuchać Stevie Nicks na żywo (tak, wiem, to już byyyło), choć uważałam to za marzenie z tych "nierealnych"
  • za to, że w ciągu kilku tygodni lata zrzuciłam 3kg i mogę bez skrępowania chodzić w moich dżinsowych rurkach ;)
  • za to, że moja przyjaciółka mieszka teraz tak blisko!
  • za to, że za 5 tygodni będę na urlopie i polecę do domu :)))
  • za zdrowie, które mogłoby być lepsze, ale jest i tak bardzo bardzo dobre
  • no i za to, że zrezygnowałam z przewidywalnego scenariusza i zaczynam od nowa... otwarta na morze możliwości, czekająca na nieoczekiwane, wolna i bezpieczna w swojej wolności, odzyskująca wiarę w siebie i swoją wartość...

Lista pomaga samopoczuciu błyskawicznie, polecam! ;)

nogi

Dziś ktoś mi powiedział, przy okazji rozmowy na błahy temat (zakup nowej sukienki), że mam "amazing legs" :)))
Nooo... dobra, to była koleżanka z pracy :) Ale miło mi bardzo się zrobiło, bo uważam że moje kończyny wymagają dużo (i często) wysiłku fizycznego, żeby utrzymać je w zadowalająm rozmiarze i kształcie... ciężka praca! Widać opłaca się, choćby dla taaakiego komplementu, hehe...

środa, 7 września 2011

no i już...

Powoli się zaczyna! Wraz z jesienną słotą, ciemniejącymi w zastraszającym tempie wieczorami, zimnymi porankami... wracam sobie, znowu, z uporem maniaka, czy może raczej z nieleczonym uzależnieniem, do szkoły...
Tak więc od października znowu ciągnę dwa pełne "etaty", tym razem będzie to na trochę dłuższy czas... aż się boję! No bo co to będzie jak się przypadkiem zakocham?! Przecież czasu na randki nie będzie skąd wytrzasnąć...

W każdym razie... dziś przyszła paczka z uczelni z dodatkowymi materiałami do nauki. Teraz tylko czekam aż strona internetowa mojego kursu ruszy z kopyta i będę mogła sprawdzić, gdzie mam zajęcia i kto jest moim "tutorem".
A na dobry początek, porzuciwszy powieści w matczynym języku, zasiadłam dziś do wprowadzenia w temat. Nie wiem czy dowiem się z tej książeczki czegoś nowego, ale została polecona na początek kursu, więc zajrzę, może się przyda.

poniedziałek, 5 września 2011

bilet

W tym roku, z powodu dość znaczących zmian, obyło się bez większego stresu i odkładania tego mega ważnego zakupu na ostatnią chwilę.
Bilet lotniczy do domu na święta Bożego Narodzenia to chyba najdroższy wydatek, na jaki sobie pozwalam w ciągu całego roku. Zabiera niezłą porcję moich oszczędności... Ale warto. Przekonałam się o tym już kilka razy. Każda cena warta jest tego, co tak naprawdę jest... bezcenne.

Tym razem przyczaiłam się na coroczną powakacyjną promocję i bilet jest już zarezerwowany! To, że kupiony w promocji, wcale nie znaczy, że był tani... Cóż to jest -20% przy horrendalych cenach "tanich" linii lotniczych na czas grudniowych wyjazdów?

Tak więc przez kolejne kilka tygodni nie muszę się martwić o wieczorny posiłek, bo już wiem, że będzie to zupa :) Ale będę ją jeść z uśmiechem. Bo 22. grudnia...



czwartek, 1 września 2011

wrzesień

To już gdzieś kiedyś było, jestem tego pewna (gdzieś na drugim-pierwszym blogu...). Ta piosenka to mój rytuał. Coroczne pożegnanie lata. Odejście sierpniowych zachodów słońca, wejście w chłodny wrzesień.
Melancholia, wspomnienia, nostalgia. Psychiczne przygotowania do długiej jesieni i deszczowej zimy. I cała masa przemyśleń... na szczęście nie jest depresyjnie. Patrząc trzeźwo i racjonalnie, jest wiele powodów do satysfakcji i radości. I wiele marzeń do spełnienia, jak zawsze...

                         

środa, 31 sierpnia 2011

zakupy

Nowe buciki... "do pracy" oczywiście, bo gdzie ja się będę w takich męczyć po godzinach :) Ale ładne były, to się nad nimi ulitowałam i wzięłam do domu...

wtorek, 30 sierpnia 2011

przemyślenia nad karierą

Dzisiejsza wiadomość na fejsie od mojej siostry: "(...) hilfen! zadzwoń dzisiaj, (...) siedzimy nad pytaniami - trzeba skonstruować słowa."

I tak się zastanawiam... jakie jest moje przeznaczenie? Czy można dostać taką pracę - konstruktorka słów? Chętnie bym się jej podjęła, podobno dobrze mi wychodzi ;)

A póki co, konstruuję w dwóch językach w dwie strony, i jakoś mało to twórcze jest... raczej pragmatyczne, choć na pewno też rozwijające. Heh...

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

migawka

Króciutki film z dzisiejszego święta karaibskich imigrantów i wszystkich zwolenników karnawałowej zabawy w klasycznym, kolorowym i hucznym, wydaniu:



Trochę zdjęć zamieszczę za niedługo tutaj.

A morze dzisiaj rano było tak pięknie seledynowe, że miałam ochotę je posmakować! :)


Niestety tym razem się nie udało (spieszyłam się na pociąg), ale za to tego dnia po raz pierwszy spróbowałam świeżego kokosa. Pycha! Woda kokosowa prosto z orzecha jest o wiele lepsza od tej z kartonu ze sklepu!



pierwszy weekend na nowym

Zmęczona jestem jak diabli, dopiero teraz to czuję. No ale za to wszystkie kartony rozpakowane, ubrania ułożone w szafie, dywaniki zakupione, nawet paznokcie pomalowane :)

A jutro rano (hehe, patrząc na datę to właściwie dzisiaj!) wypad na cały dzień do wielkiego miasta - Notting Hill Carnival wzywa :)

Chyba w pociągu, zamiast czytać, utnę sobie energetyzującą drzemkę... A póki co - dobranoc!

czwartek, 25 sierpnia 2011

film na dziś

Że Anne Hathaway nie poradziła sobie z północnobrytyjskim akcentem? Ja tam nie zauważyłam, sama nie mam poprawnego akcentu ;) Zresztą nie po to zagłębiłam się w tę historię, żeby wytykać niedociągnięcia aktorów albo reżyserki (którą zresztą bardzo lubię, nakręciła m.in. świetny "Włoski dla początkujących" i "Wilbur chce się zabić", a ostatnio bardziej rozreklamowany "An Education", czyli "Była sobie dziewczyna").

Krótko - film mnie urzekł. Z chęcią sięgnę po książkę, jeśli tylko znajdę czas przed ciągiem studenckich podręczników, które otworzą przede mną swoje paszcze w październiku...

środa, 24 sierpnia 2011

happy packing

Dzisiaj niebo było tak szare, że zlało się na horyzoncie z szarym morzem. Pod wieczór szare chmury pociemniały, nadal tworząc jedną całość z, posiniałym o tej porze, morzem, i zamazując skutecznie linię horyzontu. W dodatku wszystko wokół otoczyła delikatna mgła. Poczułam się jakby była późna jesień, albo i nawet cieplejszy zimowy dzień. Ot, właśnie jesień przyszła sobie, i to w klasycznym wyspiarskim wydaniu.

Lubię światło lamp w takie szare dni, gdy jeszcze nie jest na tyle ciemno, by żarówki rozbijały miejski mrok, ale jest już zbyt szarawo, by się bez tych światełek można było obyć.
Poprawił mi dziś humor ten widok, choć nastrój wzbudza raczej melancholijny. I trochę nostalgiczny, bo przypomniałam sobie moją pierwszą jesień na tym wybrzeżu parę lat temu.
Człowiek nauczył się przez ten czas kawał różnych rzeczy o życiu. O świecie, o sobie, o naturze ludzkiej. I tak jak nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, tak z każdym przypływem człowiek zmienia się po troszeczku, nigdy nie zostając na dłużej zupełnie taki sam.
Mam nadzieję, że czas i doświadczenia nie zabrały mi tego, czego nie chciałabym w sobie zmienić, co wolałabym uchronić i pozostawić takim, jakie jest. Będę o to walczyć, tym bardziej świadomie, iż przez ostatnie miesiące (wiele miesięcy) byłam świadkiem tego, jak można to, co najważniejsze i najpiękniejsze w sobie bezpowrotnie utracić, porzucić, zapomnieć.

Dzisiaj rozmawiałam przez telefon z panem, którego wynajęłam wraz z ciężarówką do pomocy w przerowadzce. "Happy... packing" powiedział na koniec.

sobota, 20 sierpnia 2011

słonecznie

No i łapię się na tym, że piszę dziś równolegle na obu blogach... Ale cóż zrobić, gdy po dwóch nijakich tygodniach kręcących się wokół zbierania kartonów, rozkręcania mebli i pakowania rzeczy, dziś przeżyłam taki miły dzień...
Wpadła do mnie A., przyjaciółka jeszcze z liceum, która od niedawna mieszka bardzo blisko (rzut wygodnym pociągiem). Włóczyłyśmy się po mieście, zaglądałyśmy do różniastych sklepików, cieszyłyśmy się słońcem, robiłyśmy zdjęcia (głównie ona, zapalona i zdolna fotografka! pamiętacie zdjęcia z klifów? to jej!).
Wybrałyśmy się na pyszny obiad do knajpki ze zdrową żywnością... świeża jagnięcina, wołowina, kurczak, kasza kus kus, cała masa sałatek, a wszystkiego można było jeść do woli za niewielką kwotę!
Potem zawędrowałyśmy na ogromny pchli targ, gdzie nikt nas nie popędzał i nie marudził ;) A na koniec poszłyśmy na molo powylegiwać się na słońcu.
Wspaniale było się spotkać i spędzić razem dzień, poprawić sobie humor (który u nas obu był w kiepskiej kondycji), rozmawiać bez końca o wszystkim...


Prawdziwa przyjaźń przetrwa każdą próbę, każdą rozłąkę :)

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Coming out of the darkness...

Moja ulubiona piosenka z repertuaru Stevie Nicks (solowego, bo gdybym miała brać pod uwagę także ten fleetwoodowo-macowy, to byłoby o wiele trudniej!). "Bella Donna". Pierwszy utwór z pierwszego solowego albmu, pod tym samym tytułem.
Zapewne wielu jej piosenek jeszcze nie znam, albo nie znam zbyt dobrze, nie przesłuchałam zbyt dogłębnie, ale ta jedna - od razu trafiła w samo serce i już w nim została.
I chociaż nigdy nazwałabym siebie Bella Donna (a to określenie nie ma tu dosłownego znaczenia), to dzisiaj czuję się jakby Stevie śpiewała nie tylko o sobie, ale także o mnie...

skojarzenia

Jestem w trakcie zmian, w samym ich środeczku.
Mój nowy adres zna już pan z jednego banku i pani z drugiego, a także moja uczelnia i klub fitness. Do kina, gdzie mam kartę stałej filmo-maniaczki, nie udało mi się narazie dodzwonić. W pracy zmienię jak już się przeprowadzę.
Powoli przebieram, rozdzielam, porządkuję rzeczy. Jedna kupka na śmietnik, druga dla organizacji charytatywnej, trzecia dla mnie.

Dzisiaj, wyrywając fotografie ze starych (i pięknych) albumów, uświadomiłam sobie, że ta czynność fizycznie i w przenośni przypomina mi... depilację. Choć osobiśie, dzięki jasnej karnacji i delikatnym owłosieniu, nie muszę regularnie zdzierać wosku z nóg, wiem od znajmoych jak bardzo bolesne jest to doświadczenie... i nigdy nie moża tego załatwić "raz na zawsze". Co jakiś czas coś powraca...
Nieźle się namęczyłam rwąc zdjęcia na drobne kawałeczki, żeby ich przypadkiem ktoś ze śmietnika nie wyciągnął i sobie nie poskładał. Przydałby się kominek, gdzie romantycznie, nostalgicznie i z łatwością mogłabym wszystko spalić.

W nagrodę za wysiłek fizyczny i psychiczny - moje ulubione lody, karmelowe z prażonymi migdałami i lejącym się karmelem. Na kolację była tylko fasolka, więc mogę sobie pozwolić ;)

niedziela, 31 lipca 2011

było bosko!

I do tego śmiem twierdzić, że i w przenośnym, jak i w dosłownym tego słowa znaczeniu!
Innych słów na określenie skoku z samolotu wprost w przestworza po prostu brak. Można wymieniać przysłówki, ale tak naprawdę to przeżycie jest nieopisywalne... trzeba je prze-żyć!

Kilka szczegółów technicznych - skakaliśmy z wysokości około 3.65km, spadaliśmy z prędkością około 200km/h. W połowie drogi na ziemię otworzył się spadochron (to znaczy mój instruktor go otworzył!). Powietrze było chłodne, rześkie i świeże, aż miło oddychać (choć z początku trudno było złapać oddech). Widoki piękne, mimo że horyzont tego dnia był nieco owiany mgłą. Lądowanie bezbolesne. I od razu chce się wracać i zrobić to jeszcze raz...


Więcej zdjęć na drugim blogu.

Polecam skok ze spadochronem każdemu, naprawdę warto i naprawdę można. Bez zawału serca przy spadaniu i bez porobienia się w gacie ze strachu ;)
A lękiem wysokości nie ma co się zasłaniać, bo to doświadczenie to coś całkowicie innego!

...a po skokach było świętowanie przy szampanie (z gwinta, na parkingu). Jestem dumna z naszej drużyny, która wspólnymi siłami uzbierała masę kasy na cel charytatywny i do tego nikt z nas nie stchórzył na sam koniec! :)

PS  Tak sobie właśnie zdałam sprawę, że... dwa najcieplejsze i najbardziej słoneczne dni w tym roku (w tym kraju) - jak dotąd - przypadły mi na 1. dzień festiwalu w Hyde Parku i koncertu Stevie Nicks, 2. wczorajszy dzień skoków ze spadochronem. Ma się to szczęście ;)

sobota, 23 lipca 2011

blogowa schizofrenia

Nie przypuszczałam, że tak się stanie, ale... wydaje mi się, że od prowadzenia dwóch blogów dostaję powoli blogowej schizofrenii. Iść na łatwiznę nie chciałam - prowadzić jednego bloga, tyle że w dwóch językach, dwie wersje tego samego. Każdy blog miał być inny, osobny, mój. No ale ja się nie rozdwoję :)

Wybór języka, w którym piszę, może z pozoru wydać się łatwy (jako że bądź co bądź jestem absolwentką filologii polskiej), ale pierwszy blog pojawił się przekornie po angielsku. Wcale nie jest mi łatwiej wyrażać siebie w tym języku, wręcz przeciwnie. Ale z drugiej strony przepisywanie myśli, które przepływają przez głowę w ojczystym języku, przeformowywanie ich, przetwarzanie w inny "kod" pozwala zdystansować się do siebie, spojrzeć z szerszej perspektywy, zastanowić...

Dlatego nie mogę porzucić moich pierworodnych "stories over cappuccino". Ba, chyba bardziej do nich przylgnę, po okresie czasu gdy bardziej koncentrowałam się na moim drugim dziecku ;) Pisanie po polsku jest kuszące, daje tyle swobody... z pewnością i tego nie będę mogła sobie odmówić. Ale żeby nie zwariować, postanawiam na czas najbliższy i bliżej nie określony, skupić się na jednym blogu i co jakiś czas zaglądać z dłuższym wpisem i przemyśleniami na drugi. I zobaczymy jak będzie.

czwartek, 14 lipca 2011

deszczowo...

...i czytadłowo. Tak to się zdarza (ostatnimi laty coraz częściej), że zimy nie są tak zimne i śnieżne jak kiedyś, a lata nie takie upalne... Tak więc podczas mojego krótkiego letniego urlopu chwytam każdą słoneczną chwilę i staram się dobrze ją wykorzystać (zdjęcia z pierwszej całodniowej wycieczki rowerowej na drugim blogu), ale co kilka dni zdarza się, jak zepsuta truskawka w koszyku, taki smutny i deszczowy... jak dzisiaj. A do tego jest zarazem tak ciepło i duszno, że trudno wytrzymać!
W takie dni nic tylko siadam wygodnie, wszędzie gdzie akurat jestem i gdzie się da, i kontynuuję moje bezustanne (a i tak zbyt powolne, jak na moje apetyty) czytanie.
Tak więc na dzisiaj będzie mały cytacik z mojej wakacyjnej/urlopowej lektury, cytat bardzo zresztą na czasie, biorąc pod uwagę moje przechodzące ostatnio duże transformacje życie uczuciowe. Zresztą, takiej "życiowej mądrości" nigdy za dużo ;)
" - Kiedy jeździłem do Brazylii (...) żeby kupować kamienie szlachetne, często brałem coś, co nazywają "pakietem". Pakiet to przypadkowy zestaw kamieni, zebrany przez górnika czy hurtownika, kogokolwiek, kto próbuje cię wykiwać. Typowy pakiet może zawierać jednocześnie, powiedzmy, dwadzieścia lub trzydzieści kryształów akwamaryny. Zakłada się, że w ten sposób można zrobić lepszy interes - kupując je łącznie - ale musisz zachować ostrożność, bo gość na pewno postara się zedrzeć z ciebie skórę. Stara się pozbyć kiepskich kamieni, łącząc je z kilkoma naprawdę wspaniałymi.

Kiedy wziąłem się do tego interesu (...) popadałem w kłopoty, bo za bardzo ekscytowałem się jednym czy dwoma nieskazitelnymi kryształami w pakiecie i nie zwracałem większej uwagi na śmiecie, jakie mi podrzucano. Kilkakrotnie się sparzyłem i wreszcie zmądrzałem i wyciągnąłem z tego taką lekcję: Nie należy zwracać uwagi na doskonałe kamienie. Nie należy nawet spoglądać na nie dwa razy, bo oślepiają. Trzeba je odłożyć i przyjrzeć się uważnie pozostałym, tym naprawdę kiepskim. Przyglądać im się długo, a potem zadać sobie szczerze pytanie: "Czy sobie z tym poradzę? Czy mogę coś z tego zrobić?" W przeciwnym razie wydasz mnóstwo pieniędzy na jedną lub dwie cudowne akwamaryny zagrzebane w stosie bezwartościowego śmiecia.

Myślę, że podobnie jest ze związkami (...). Ludzie zakochują się zawsze w najbardziej doskonałych aspektach osobowości tego drugiego. Bo kto by się nie zakochał? Każdy potrafi kochać najcudowniejsze fragmenty innej osoby. Ale to żadna sztuka. Sztuka polega na tym, żeby zadać sobie parę pytań: Czy mogę zaakceptować te skazy? Czy potrafię przyjrzeć się uważnie wadom partnera i oświadczyć: "Poradzę sobie z tym. Mogę coś z tego zrobić"? Bo dobry materiał zawsze tam będzie, zawsze będzie śliczny, iskrzący, tylko te śmiecie mogą nas zrujnować."

piątek, 1 lipca 2011

pobudka

Dzisiejsze zajęcia Body Combat i Body Balance - dwie godziny, podczas których machałam kończynami razem z J. i H., rozciągałam i napinałam wszystkie możliwe mięśnie, a pot lał się strumieniami - zdecydowanie podreperowały mój przeciągający się, niezbyt fajny fizyczno-psychiczny stan...
Od kilku dni chodzę jak śnięta ryba i marzę jedynie o łóżku i błogim śnie. A to wszystko za sprawą leków przeciwhistaminowych, które nakazała mi zażywać pani w aptece, obejrzawszy moje spuchnięte czoło (podobno to "sun rash" - cóż, po ostatniej niedzeli ze słońcem nic mnie nie zdziwi...). Zastosowałam się do poleceń i dzięki temu nie przypominam już mutanta...
Dzisiaj nie wzięłam już kolejnej tabletki, a ostatnia przyjęta porcja leku zakończyła swoje działanie chyba kilka godzin temu po zajęciach na siłowni, bo oto chęć zapadnięcia w sen zimowy minęła!
A więc leżę do góry nogami i piszę :)

Co do pozostałych części mojego porządnie przegrzanego w ostatni weekend ciała, to jestem obecnie na etapie złuszczania naskórka, bądź też bardziej poetycko i metaforycznie - zrzucania pancerza ;) Szkoda tylko, że robal nie przeistoczy się w motylka... Może chociaż zostanie mi troszkę opalenizny na pamiątkę. W każdym razie ból mam już za sobą i może nawet w niedzielę odważę się na sesję gorącej jogi, bez narażania mojej skóry na kolejny dyskomfort.

No i odliczam dni... już w środę wyjazd na wyczekiwany urlop na łono... ojczyzny. Cóż, zawirowania ostatnich miesięcy sprawiły, że nie mam teraz ani możliwości, ani nawet ochoty na jakieś dalsze wojaże w nowe miejsca... Poza tym wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Bezpieczna przystań staje się niezastąpiona i najbardziej upragniona w takich chwilach, gdy brak nam pewności co do najbliższej przyszłości...
No bo przecież po urlopie czekają mnie kolejne porcje emocji, i to w dużych dawkach. Zacznie się z grubej rury, bo nasz skok spadochronowy został przesunięty przez organizatorów... na 30. lipca! No a potem będzie już z górki - dużo zmian, dużo nowości... i zobaczymy jak się wszystko potoczy.

Jeszcze do tego gdybym nie była takim tchórzem (bądź też była osobą bardziej beztroską, zależy jak na to patrzeć) albo gdybym chociaż nie planowała poważnych wydatków w najbliższym czasie, miałam już w kalendarzu zarezerwowane dwa miesiące urlopu w przyszłym roku, a w kieszeni bilet do Tajlandii... M. czeka niecierpliwie na moje odwiedziny... Eh, kurczę, może za rok?

wtorek, 28 czerwca 2011

reminiscencje

No nie mogę się powstrzymać...

poniedziałek, 27 czerwca 2011

marzenia się spełniają

W sobotę nie spałam prawie całą noc. Dlaczego? W sumie trudno powiedzieć, myślę że była to mieszanka czynników - ból brzucha spowodowany jakąś niestrawnością, nadmierny stres zgromadzony ostatnimi dniami, no i to podeksctyowanie dniem następnym...
No bo przecież następny dzień przyniósł spełnienie jednego z marzeń!

Niedziela, trzeci i ostatni dzień festiwalu Hard Rock Calling, była słoneczna i gorrrąca. To był piękny, długi dzień wypełniony muzyką, rozmowami z A. i J., i mnóstwem wrażeń.
Bilans w mega skrócie:
- jedna koszulka ze Stevie Nicks zakupiona na pamiątkę i zapakowana w odjazdową torebkę Hard Rocka ;)
- dwie bardzo różowe buzie (A. miała krem z wysokim filtrem, J. i ja polegliśmy!)
- trzy bardzo różowe ciała (tzn. te ich części, które nie uchroniły się przed słońcem, w moim przypadku - ręce, ramiona, dekolt i plecy, no i nos! jak się cieszę, że założyłam sukienkę maxi!)
- około 10 opróżnionych do dna butelek wody i innych napojów ;)
- pół paczki zjedzonych żelek owocowych (za ciepło było na resztę)
- mnóstwo zdjęć i kilka filmików
- godzina mojej muzycznej ekstazy, czyli koncert Stevie - zapowiedział ją sam Rod Stewart :)
- wiele godzin równie fajnej (no, prawie...) muzyki na żywo
- no i kolejna krótka noc... tym razem jednak nie miałam problemów z zaśnięciem!

Dzisiaj po pracy zaaplikowałam sobie jogurt waniliowy... na wszystkie poparzone... ekhm... opalone części ciała. Ale gdybym miała wybór, bez wahania wskoczyłabym jeszcze raz do pociągu w niedzielny poranek. Warto było, dla każdej chwili - a już najbardziej dla tych kilku minut, gdy tłum śpiewał razem ze Stevie "Rhiannon", "Dreams" i "Edge of seventeen" :)

A w tym momencie pójdę na łatwiznę i wkleję tu te same zdjęcia, które opublikowałam na drugim blogu... Późno jest, a ja się w końcu muszę wyspać!

Hyde Park i scena główna... dopiero południe, więc jest nas jeszcze niewielu... ale ludzie ciągle napływają.

Stevie Nicks - na scenie i na dużym ekranie (coś dla mnie, krótkowidza!).

Królowa rock'n'rolla śpiewa dla nas!

"Rhiannon"...

"Dreams"...

"Edge of seventeen"...

Jak można jej nie uwielbiać???

Słońce zachodzi, Rod Stewart na scenie...

Rod Stewart i Stevie Nicks w duecie :)

wtorek, 21 czerwca 2011

braki

Mam ewidentny niedobór magnezu w organizmie. Objawia się to niekontrolowanymi drgawkami na twarzy. Niezbyt to wygodne, zwłaszcza gdy trzeba się koncentrować na pracy. Ciężko cokolwiek czytać, gdy dolna powieka lata jak szalona :)

Eh, i nawet wiem skąd się to wzięło - za dużo ostatnio z siebie wypacam różnymi sposobami, a razem z potem ucieka magnez i inne cenne mikroelementy...
Po poprawnie postawionej diagnozie, potwierdzonej przez eksperta (mojego Tatę:)), nie pozostaje mi nic innego jak zastosować się do jego zaleceń i czekać na poprawę. Zamiast gorącej jogi, biegów i zajęć Body Combat przez następnych kilka dni - grzeczny relaks. To tego magnez w tabletkach, magnez w bananach i magnez w gorzkiej czekoladzie.

Każdy niedobór czegoś, każde zachwianie równowagi nas niepokoi... Staramy się jak najszybciej temu zaradzić i wrócić do stanu normalności, do stanu harmonii... Czy to brak magnezu, czy coś znacznie poważniejszego.
Martwią mnie różne braki moje, ale jeszcze bardziej martwi mnie i smuci, gdy coś dzieje się bliskim mi osobom... Dlatego trzymam mocno kciuki za M., aby jej walka o powrót do równowagi i harmonii była zwycięska... Krótkie to wojowanie zapewne nie będzie, więc potrzeba jej dużo determinacji, sił i wytrwałości.

środa, 15 czerwca 2011

przyszedł!

Musiałam wygrzebać się z domu nieco wcześniej, podjechać, a potem jeszcze przejść się wczesnym rankiem tam, gdzie autobusy nie dojeżdżają - do składziku przesyłek pocztowych i listów poleconych. Cały wysiłek opłacał się jednak przeogromnie, gdyż celem wyprawy było odebranie mojego biletu na Hard Rock Calling Festival :)

Bilet to wejściówka na całodniową imprezę w niedzielę 26. czerwca, która wieńczy trzydniowy festiwal Hard Rock Cafe, w tym roku przypadający w 40-lecie otwarcia pierwszej legendarnej restauracji. Wiele gwiazd, wiele zespołów, w samą niedzielę wystąpi między innymi Rod Steward, Mike and the Mechanics, Train, Barenaked Ladies i James Walsh (wokalista Starsailor). Dla słuchaczy - cały Hyde Park tonący w zieleni i trzy sceny od południa do późnego wieczora tętniące fantastyczną muzyką. Dla mnie osobiście wejście na ten koncert jest możliwością spełnienia jednego z marzeń - zobaczenia na żywo Stevie Nicks, która wystąpi zaraz po Stewarcie :) Chwilami aż trudno mi pojąć, że coś o czym myślałam jak o nigdy niemogącym się spełnić życzeniu, jednak się spełni, i to już niebawem! Fajnie byłoby jeszcze dostać się za kulisy albo chociaż być na tyle blisko sceny, żeby zrobić kilka fajnych zdjęć na pamiątkę i dostarczyć Stevie drogą powietrzną bukiet kwiatów...

Bilet na pociąg też już kupiony, nawet zaplanowałam co na siebie założę ;) Teraz nic tylko modlić się o ładną pogodę, bo tej jak narazie to jak na lekarstwo. A nawet jak się pochmurzy, to na pewno będzie wesoło i ekscytująco - w końcu na festiwalu spotkam się też z A., której nie widziałam wieki, a która specjalnie na koncert Train przyjeżdża aż ze Szwecji! Oj będzie się działo :)

A tak było w zeszłym roku... Mam nadzieję, że mnie nie zadepczą w tłumie - muszę uzbroić się w martensy ;)

niedziela, 12 czerwca 2011

deszczowa niedziela

I to kolejna z rzędu! Nie wiem co się dzieje z pogodą w tym roku, pewna jestem jednego - nie mogę się doczekać urlopu w cieplejszym i mniej pochmurnym miejscu! Na szczęście do dwutygodniowych wakacji nad morzem (innym niż to, nad którym mieszkam!) są już niedaleko... trzy tygodnie i troszkę :)

A tymczasem weekend spędzam na... siedzieniu w domu. Oraz sprzątaniu, gotowaniu i zakupach. Dziś wyszłam, wróciłam, i stwierdziłam, że do końca dnia nie wytknę nosa z domu. A więc masło kokosowe na włosy, masło kokosowe na buzię, a ja maluję sobie paznokcie i czytam.

Ta niedziela będzie także dniem pod znakiem Evy Cassidy... Dobrze jest posłuchać starych, dobrze znanych, swego czasu "zajeżdżonych do znudzenia" kawałków. Szkoda, że nigdy nie zobaczę i nie posłucham jej na żywo. Jej najpiękniejsza piosenka nie została jeszcze zaśpiewana i nagrana, i nigdy już nie będzie. Jej najbardziej niesamowity występ jeszcze się nie odbył, i już za późno, aby miał miejsce. Tęsknię za nią.


"Autumn leaves"


"The water is wide"

piątek, 10 czerwca 2011

Mmm... śniadanie

Od dwóch tygodni wstaję o szóstej, około 50 minut wcześniej niż zazwyczaj... na początku było trochę ciężko - zwłaszcza popołudniowy spadek formy albo też wieczorne zasypianie nad książką nie bardzo mi się podobały... Ale powoli te "efekty uboczne" zanikają, a ja cieszę się dniem wcześniej i dłużej. Mam więcej czasu żeby spokojnie zjeść śniadanie, przejrzeć wiadomości, poczytać kolejną książkę. No i staram się troszkę wcześniej chodzić spać ;)

A dziś prawdziwie wakacyjne śniadanie, choć za oknem pogoda raczej marcowa.


piątek, 3 czerwca 2011

Wielka ucieczka

Oto główny bohater dzisiejszego wpisu...

...i główny podjerzany w sprawie wielkiej ucieczki z miski.

Truskawka. Jak widać próbował upodobnić się do ludzi, wytwarzając kończyny.

To prawdopodobnie przyczyniło się do skutecznego przebiegu operacji "ucieczka".

Ważnym elementem była też praca zespołowa zbiegów.

Jednakże, na nieszczęście dla ucieknierów, nic ne umknie czujnemu oku zapalonego truskawożercy, jakim... jestem ja ;)

środa, 1 czerwca 2011

Dzień Dziecka

...i zdjęcie z dzieciństwa :)
Wszystkiego najcudowniejszego - i szczere gratulacje - dla tych, którzy ocalili i pielęgnują w sobie dziecko... beztroskie i naiwne, ale też o odkrywczym i ufnym spojrzeniu na świat i ludzi.

poniedziałek, 30 maja 2011

Let there be Love

A dzisiaj pochmurny, senny poniedziałek... i Nina:

sobota, 28 maja 2011

dzisiejsza majówka

Niestety na temperatury majowe trzeba w tym roku ponarzekać - może dzięki temu te czerwcowe będą przywoite... Za to mimo wszystko urodzinowa jednodniowa wycieczka majówkowa była bardzo udana :) Kilka fotek...


Homer Simpson wyglądający przez jedno z okien dostojnego zamku windsorskiego...

zmiana warty...


w tym domu Szekspir napisał kilka swoich utworów... teraz jest tu chińska knajpka

kościół z XVI-wiecznym obrazem ostatniej wieczerzy

sławetne Eton i magnolie






kawa i herbatka wśród budynków oxfordzkiej uczelni...