niedziela, 26 lutego 2012

I'm walking on sunshine...

Piękna sobota i niedziela - upłynęły pod znakiem wędrówek w słońcu, opalaniu się w parku, odkrywaniu zakątków miasta i buszowaniu po lokalnych ryneczkach i antykwariatach...

Słońce, rozmowy z przyjaciółką, domowe zabiegi upiększające i pyszne jedzonko naładowały baterie - oby na jak najdłużej... Bo już jutro zaczyna się kolejny tydzień!

Obiecane tłumaczenia fragmentów z mojego źródła olśnienia pokażą się tu niebawem, za kilka dni. Obiecuję. Dziś w pociągu, w drodze powrotnej nad moje morze, zamiast czytać - przysypiałam :)

Spacerkiem znad Tamizy do zerowego południka...

Zasłużony wypoczynek i pyszności...

A na koniec taki cudowny zachód słońca...

sobota, 25 lutego 2012

olśnienie

Wczoraj doznałam olśnienia. Za pomocą książki. Za pomocą kilku słów prawdy napisanych przez jakiegoś faceta z Ameryki, który w dodatku pracuje jako komik...

Te słowa okazały się tak brutalną, tak żywą, tak niezaprzeczalną prawdą, że po prostu padłam... Wrzucę tu wkrótce jakiś luźno przetłumaczony cytat, z samego wstępu... Ale to później, bo teraz zbieram się i wyruszam na weekend do stolicy, na spotkanie z kolejną fantastyczną A.! Już nie mogę się doczekać!

Pięknej, radosnej soboto-niedzieli Wam życzę!

czwartek, 23 lutego 2012

nauka i inne zajęcia...

Wczoraj spędziłam jeden z najmilszych wieczorów w ostatnim (niezbyt miłym) czasie... Wieczór nauki z moją drużyną A (dziewczyny o imieniu zaczynającym się na tę literę są po prostu NAJfajniejsze, i już wiem, kto się ze mną tu zgodzi ;))

Zaczęłyśmy od pysznej kolacji, zakończyłyśmy na... babskich pogaduchach, użalaniu się (ja), pocieszaniu i dawaniu rad (A. i A.), zwierzeniach i wyjawianiu sekretów po tytułem "ale nie mówcie nikomu, to zostaje między nami". Było też dużo śmiechu i mocnych postanowień (to znowu ja). No i oczywiście trochę nauki. Nie ma jak girl power!



A dziś z moją ekipą zaliczyłam drugą w życiu sesję zumby i pierwszą w życiu lekcję street dance... hehe, nie wiedziałam, że umiem się tak ruszać! Trzeba będzie to popraktykować, piątkowy wieczór będzie w sam raz ;)

A, no i otrzymałam ocenione pierwsze zaliczenie z mojego kursu. 92%... Nieźle, co?

Coś czuję, że chyba, na przekór wszystkim myślom i uczuciom, które tłuczą się teraz w moim sercu i umyśle, zacznę być wdzięczna za obecny stan rzeczy... Za mój stan, którego nie chciałam... a w którym jest mi naprawdę dobrze, choć nie chcę przyjąć tego do wiadomości!

Może po prostu tak powinno być. Nie będę się szarpać z przeznaczeniem :)

niedziela, 19 lutego 2012

filmowe apetyty

Po pracowitej niedzieli (przynajmniej w porównaniu z niedzielami z kilku ostatnich miesięcy!), wskakuję do łóżka, aby zaraz obejrzeć sobie jakiś dobry film...

W kinie mnoży się ostatnio od propozycji. I "Gwiezdne Wojny" w 3D na dużym ekranie to swoją drogą, "Muppety" - swoją, ale wyłowiłam kilka zwiastunów, o których nie zapomnę! Ha!

Ufam swojej intuicji fimowego maniaka o wysokich wymaganiach i pierwszy film z mojej listy już obejrzałam. "Spadkobiercy" z George'm Clooney'em, któremu wróży się Oscara... Dobry film, prosty, zwyczajny, niby nic takiego, ale jednak... Dla fanów "Bezdroży" to na pewno smakołyk!

      

Poza tym czekam z niecierpliwością na te filmy:

"Rzeź" Polańskiego

     

"Best Exotic Marigold Hotel" - film (zwiastun!) z którego skradłam cudne, mądre słowa. Teraz są moim życiowym mottem. A przynajmniej będę się starała by były. Kto zgadnie które to słowa? ;)

     

Oraz ten oto film z zawsze wspaniałym Tomem Hanksem... Zwiastun sprawia, że do oczu napływają łzy (to chyba przez muzykę U2), więc muszę obejrzeć całość:

     

A na dobranoc, na zakończenie tygodnia i prawie początek nowego - "Dreams" Fleetwood Maca... Tydzień temu lałam łzy wtulona w poduszkę leżącą obok mnie. Dzisiaj... serce nadal złamane, ale powoli wyłania się perspektywa przyszłości, dzień za dniem. A ta piosenka pięknie podsumowuje pewne sprawy, wyraża prawdę o życiu i ludziach...

          

sobota, 18 lutego 2012

babskie

Minęło zaledwie półtora tygodnia od ostatniego wpisu, a mój świat zmienił się... no dobra, może nie totalnie, ale znacznie. Bardzo, bardzo bolało. I nadal boli. Trzy dni płaczu - to przeszło moje najśmielsze oczekiwania jeśli chodzi o możliwości mojego organizmu. Tymi łzami można by umyć ciężarówkę!

Teraz jest spokojniej, co nie znaczy że lepiej. Próbuję zajmować umysł czym się da, a przy okazji miło spędzać czas w towarzystwie osób, lub choćby rozmawiając z osobami, którym na mnie w jakiś sposób zależy - i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jest ich całkiem sporo. Czy takie odkrycie można nazwać szczęściem w nieszczęściu?

No więc w czwartek byłam na mojej pierwszej (z wielu, jak sądzę!) godzinie Zumby, i teraz już wiem, dlaczego wszyscy tak się zachwycają. Było bosko - 100% zabawy, radości, kobiecości, 0% zmęczenia i frustracji, że "te ruchy mi nie wychodzą". Wpisuję na stałe to mojego grafiku :)

Wczoraj zaś - babskie, czyli wieczór i noc gotowania, oglądania filmów, malowania paznkoci i aplikowania na buzie maseczek błotnych. Wszystko to z dodatkiem wina, słodkości, babskiego gadania i pocieszania... Dziś, na deser, miał być wypad do kina na pierwszą część "Gwiezdnych Wojen", ale bilety wykupiono...

No więc koniec końców siedzę teraz przed laptopem, za oknem ulewa, na oknie świeczki waniliowe, przede mną perspektywa porcji nauki online i zaliczenie numer 1 z mojego kursu o projektowaniu... W ciszy żal i smutek wkradają się bokiem i trudno się ich pozbyć :(

Najtrudniejsze do przełknięcia i pozostawienia za sobą są te marzenia, o których wiemy, że nigdy, w świecie rzeczywistym, nie będą w stanie się spełnić. Te niemożliwe. Bo pewnych części nas samych, naszych osobowości i naszych pragnień nie możemy zmienić, tak samo jak nie możemy zmienić pragnień i dążeń (albo ich braku) u innych osób...

Miejmy nadzieję, że jutro wyjdzie słońce!

Wiem, że zazwyczaj na tym blogu buziaki się nie pojawiają, ale w takim kamuflażu chyba nie można nas rozpoznać hehe ;)

środa, 8 lutego 2012

z opóźnieniem...


Ale jednak! Jakiś czas temu zostałam zaproszona przez Anuszkę do blogowej zabawy "Nasze ulubione seriale". I w końcu znalazłam chwilę, żeby wziąć w niej udział :)

Zasady zabawy:
1. Napisz kto Cię zaprosił
2. Opublikuj u siebie na blogu logo zabawy
3. Wymień i opisz kilka swoich ulubionych seriali
4. Zaproś co najmniej 5 innych blogów

W sumie to telewizji nie oglądam od kilku lat prawie w ogóle... A seriali zawsze oglądałam mało, głównie gdy byłam młodsza (dużo młodsza, hehe). Jest jednak jeden taki serial, dla którego wzięłam udział w tej zabawie - inny niż wszystkie, jego oryginalność i wartość zasługuje na uwagę i polecenie, no i... zajmuje specjalne miejsce w moim sercu.

A mowa o... "The Wonder Years", czyli "Cudownych latach". Ech, od czego zacząć ten krótki opis? Rzecz dzieje się w moich ukochanych latach 60-ych i 70-ych w Stanach Zjednoczonych, gdzieś na przedmieściach anonimowego miasta. Wydarzenia skupiają wokół bardzo zwyczajnej rodziny Arnoldów, a głównym bohaterem jest najmłodszy syn, Kevin, który dorasta wraz z odcinkami serialu.

Kevin, co ciekawe, jest też narratorem każdego odcinka - ale nie jako chłopiec, tylko osoba już dorosła, wspominająca czas swojego dzieciństwa i dojrzewania. Każdy odcinek przynosi widzom dawkę serdecznego śmiechu, wzruszenia, a nawet zamyślenia. Reżyserzy i aktorzy (zwłaszcza Dan Lauria, grający głowę rodziny) genialnie przedstawiają różne sytuacje "z życia wzięte", problemy w małżeństwie, rywalizację między rodzeństwem, bunt nastolatków, pierwsze miłości, przyjaźń wystawianą na próbę, kłopoty w szkole, podejmowanie trudnych decyzji... jednym słowem wszystkie odcienie - radości i ból - czasu dorastania, i nie tylko.

Specyficzna narracja i umiejscowenie akcji w Ameryce czasu kulturalnej rewolucji, ery "dzieci kwiatów" (Karen, siostra Kevina, od początku była moją idolką;)) to według mnie dwa ogromne atuty i cechy charakterystyczne serialu. No i oczywiście świetnie przemyślany scenariusz każdegoo odcinka i mistrzowskie aktorstwo... Może to nie być Wasza bajka, ale polecam choćby na próbę - ja mogę to oglądać w nieskończoność, moja mama zresztą także...

Tu jest początek - tak na początek:



A tu mały kawałek jednego z moich ulubionych odcinków (sezon trzeci, gdy Kevin był jeszcze dzieciakiem):



A do zabawy zapraszam:
Gosię i Uriel

A dla bardziej zainteresowaych albo - jak ja - fanów, załączam pierwszą część świetnego dokumentu o powstawaniu serialu. Dalsze części łatwo znaleźć na youtube pod "The Wonder Years Biography".

będzie się działo

Jeszcze nie dotarłam do połowy lutego, a tu tyle planów na marzec... No może nie "tyyyle", ale jak na mnie - całkiem dużo :)

Pierwszy weekend marca rozpocznie się babskim wieczorem z karaoke. Niech żyje Groupon i ogromniaste zniżki (wiem, robię reklamę, ale warto!).

Trzeci (środkowy) weekend marca - a raczej wigilia weekendu - to wypad do stolicy i koncert 3 Doors Down... a w piątek wolne, więc można odespać rockowe szaleństwo :) i ciąg dalszy urodzinowego świętowania R.

A w ostatni marcowy weekend będę daleko od codzienności, w alternatywnej rzeczywistości ;) czyli na moim krótkim urlopie w domu.

I podejrzewam, że jeszcze gdzieś pomiędzy pojawi się kolejna "impreza służbowa"...

Żyć nie umierać :)

A jeśli nazwa 3 Doors Down nic Wam nie mówi, albo coś dzwoni w jakimś (odległym) kościele... To teraz pewnie już pamiętacie:

wtorek, 7 lutego 2012

dobre wieści

Tydzień rozpoczyna się dobrze :)

Wczoraj dowiedziałam się, że moja siostrzyczka miała rozmowę o pracę w stolicy i... od razu otrzymała ofertę! Teraz tylko gorączkowe poszukiwania lokum i przeprowadzka... Trzymam kciuki, należy się jej :)

U mnie też całkiem całkiem się dzieje. Miałam dziś spotkanie z szefem po pierwszym tygodniu na nowym stanowisku i okazuje się, że idzie mi bardzo dobrze, i wcale nie jestem zbyt powolna (jak mi się wydawało). Duża motywacja na kolejne tygodnie... a przyda się, bo wielkimi krokami zbliża się praca "w terenie" hehe ;)

Dziś też załatwiłam urlop i zakupiłam bilety na krótki wypadzik do domu. Kilka dni wypoczynku bardzo mi się przyda... i choć to dopiero za 7 tygodni, to jest za to na co czekać :)

Wczoraj zaś jeszcze jedna miła niespodzianka - dotarł wreszcie do mnie bardzo ważny dokumencik, o który martwiłam się, że zagubi się po drodze. No ale teraz już jest, i pewne sprawy będzie można poruszyć do przodu.

Bardzo pozytywnie, więc na koniec dodam dla równowagi - mój nos powoli mnie zabija. Pseudo-alergia ciągnie się od końca grudnia i już nie wiem jak sobie z nią radzić, a do tego chce się do mnie przyczepić jakieś paskudne przeziębienie... A na zewnątrz mróz!

Ale jakoś to będzie... ;)

niedziela, 5 lutego 2012

dzień śniegu

Zazwyczaj pojawia się w tych okolicach raz w roku. Zazwyczaj na jeden dzień, czasem dwa-trzy. Tydzień to rzadkość. Na święta też się nim za bardzo nie nacieszyłam, więc wczoraj wieczorem gdy wyjrzałam za okno, zaczęłam niemalże skakać z radości... Nieważne, że być może jutro nie uda mi się dotrzeć do pracy na czas, bo tutaj przy odrobinie lodu na jezdni komunikacja miejska i międzymiastowa staje na dobre...

Śniegowa niedziela była ciepła, przytulna, filmowa i czekoladowa... A wieczorem wysunęłam nos z domu i warto było - autobus dowiózł do miasta i z powrotem, a ja usłyszałam jedną z najpięknieszych, najprostszych i najszczerszych modlitw w moim życiu :)